Z zadumy poderwał mnie turkot kół zbliżającego się pojazdu i otuliłem się szczelniej blaskiem dogasających latarń. Wśród krzyków i śmiechu zbliżała się jakaś grupa młodych ludzi, z którą spotkania tak pragnąłem uniknąć. Myśl o ewentualnej konfrontacji stała mi się nad wyraz wstrętna i przeskoczyłem płytki parów, biegnący żyłą wokół drogi, wspiąłem się w wyschły młodnik sosen, zamarzły skibą chrzęstu stóp.
Posuwając się z trudem wzdłuż zmartwiałych w pozach zarośli, raniłem palce o wiciokrzew i rozgrzewałem nagie lica, topniejące zmarzliną pod dotykiem dłoni, którą wsunąłem w żywy gąszcz. Pogruchotane szkliwem liście dymiły szronem w moich oczach, smagając stopy biednym taktem.
Upojony i rozradowany tą zamierzoną samoudręką, niewiedzący i niestarający się pojąć w jaki sposób dotarłem na skraj lasu, nagi, bezbronny i rozpaczliwy, zdecydowany nie wracać na drogę, a tylko uciec przed tym wszystkim, zwłaszcza przed nimi, żyjącymi.
Porzucić miłość i jej zarodki, samego siebie, społeczeństwo; uciec od tyranii atawizmu, jego nawyknień, zawziętości, i od istnienia w jego głębi, instynktownego nieodzownie, niedorzecznego i zaprzysięgłego zarazem, które przesącza do wieczności najgwałtowniejsze ludzkie nędze, najniewinniejsze zalęknienia. Uciec, opuścić, nie zatracić, wstrzymać na zawsze potok myśli, uwolnić ciszę, rozlać spokój – o, jakże tego pragnę! (więcej…)