Na przestrzeni XVIII wieku muzyczne proscenium Europy z trudem wyłaniało się z powodzi kunsztu italskich wiolinistów, którzy miarkując ekonomiczny impas Półwyspu, jak i technologiczną eksplozję w domenie druku stymulującą upowszechnienie przejawów Melpomeny, podążali tłumnie na kontynentalną i wyspiarską Północ w nadziei obiecującej kariery i godnej egzystencji. Artystyczna inwazja piętnowana mianami tejże wielkości, co Sammartini, Veracini, Locatelli, Tartini czy Pugnani, zaowocowała ekscytującą hipertrofią form ocierającą się o krańce nonsensu i naruszającą pryncypia dobrego smaku, a przy tym desygnowaną ku ukontentowaniu najpospolitszych gustów. Wyrafinowany koneser i sceptyczny świadek owych elukubracji, Roger North, przywołuje skrzypcowe matinée Veraciniego, uskutecznione ongiś w stołecznym Haymarket Theatre i skwitowane jako „niewiele odbiegające od wariactwa”, ważąc się na takie oto dictum: „Niekiedy pędzą [oni] bezustannie, po czym rozpoczynają od nowa, po chwili trajkoczą a nierzadko i pogwizdują do trylu wysokiego arpeggio; – nagradzani znacznie za ową arcytrudną manipulację – następnie przychodzą na chwilę do siebie, zdając się zasypiać nad krótkim adagio, aby nagle się rozbudzić, jako iż nadbiega pora >triplum<. Po czym następuje kolejny trójgłos pospieszany inwencją; kłapanie i znowuż kłapanie, niczym pies doprowadzony do granic szaleństwa. Na koniec wreszcie finał, koncypowany jako taneczna >gigue<, aliści tak śpieszna, iż żaden z żyjących nie byłby władny gnać do jej rytmu; takowego nie mógłby utrzymać nawet i sam tancerz, a jego konduita przypominałaby zaiste obłąkańca (…) Są to wyczyny doprowadzone do najwyższego ekstremum ”.
Progresja sztuki wiolinistycznej przejawiająca się w bezustannej fatydze igrania z górnym rejestrem skrzypiec, zainfekowała wszakże i Giuseppe Tartiniego, prominentnego wirtuoza stroniącego od audytorium i wiodącego życie nieomal sekretne. Pasjonata astronomii, szermierki i akustyki, kamuflującego partytury parawanem tajemnych szyfrów (zdekonspirowanych dopiero w roku 1935!) i żonglującego parafrazami Petrarki i Tassa, nie pociągała atoli szykowna podówczas programowość; progenitura tego enigmatycznego intelektu znaczy się ledwie dwoma autografami – symptomatyczną Didone abandonata („Porzuconą Dydoną”) oraz fosforyzującym Diabelskim trylem, jaki stał się przedmiotem publikacji już po odejściu kompozytora. Co więcej, aczkolwiek mamy tu do czynienia z maestrią godną ekwilibrysty, opalizująca sugestywność tych dysertacji wypływa raczej z przyrodzonego pragnienia ekspresji, niżeli miernej żądzy epatowania zmysłów – jak w owej sekwencji imitującej infernalny chichot. Sytuuje to twórczą spuściznę Tartiniego w pewnym oddaleniu od ambiwalentnej „akrobatyki krańcowej”, jak raczył był ewokować skrzypcowe rekordy epoki, Roger North. Diabelski tryl u stóp łoża czerpiący swój budzący grozę przydomek od niechlubnego pasażu wieńczącego ostatnią partię opusu, obłożony został w wieku dyktatu encyklopedystów oczywistą infamią. Rozciągała się ona i na nieprzeciętne credo przedłożone w intymnej epistole przeznaczonej dla francuskiego astronoma, Josepha Jérome Lalande’a (1765). Głosi ona, co następuje: „Pewnej nocy nawiedził mnie sen o tym, iż zawarłem pakt z diabłem; służył mi on uprzejmie, antycypując każde życzenie. Obmyśliłem koncept wręczenia mu swoich skrzypiec, aby się przekonać czy potrafi on wygrać jakieś >beaux aires<, lecz imaginuje sobie Waszmość moje zdumienie, gdy usłyszałem sonatę tak niecodzienną a feeryczną, oddaną z mistrzostwem oraz inteligencją w registrze, o jakim nawet nie pojmowałem, iż jest on możebny! Byłem zdumiony tak, iż wstrzymałem oddech, a zacz zbudziłem się łapiąc oddech. Z miejsca porwałem moje skrzypce, żywiąc wiarę przywołania bodaj strzępu z tego, co usłyszałem pośród nocy – na próżno! Opus, jakie skomponowałem post factum jest bez wątpienia moim najznamienitszym, i stale przezywam je >Sonatą diabelską<, atoli zawodzi ono w kombinacji z ową, jaka mię ongiś zmroziła, tak że chętnie roztrzaskam mój instrument i wyrzeknę się muzyki na wieki, obym tylko mógł je posiąść”.
Triumfem imaginacji iście ekstrawertycznej jawi się Porzucona Dydona – studium miłości wzgardzonej i zdesperowanej a rozpłomienionej żarem wendetty. Koreluje ono łacno z psychologicznymi etiudami spod szyldu Monteverdiego, Charpentiera i Purcella, przewyższając wszelako te ostatnie odcieniem posępności i zgryzoty oscylującej na krawędzi samozatracenia. Podąża za nim idylliczne cantabile Florentczyka Veraciniego, którego pogodna komitywa z heroldem Trattato della appogiature, skłoniły tegoż ostatniego do tymczasowej rejterady w zaciszne ustronie (łącznie z zarzuceniem obowiązków małżeńskich) – celem wskórania stosownego warsztatu, a zacz wyłonienia się na światło dzienne wraz z instrumentem o dłuższej talii i grubszych strunach zezwalających na idealne zbalansowanie dźwięku. Emblematyczny styl nie pozbawiony znamion pastoralności; wirtuozowski, zniewalający i mosiężny, zapewnił swego czasu jego protagoniście znamienny toast, jaki nader chętnie podnoszono w granicach oczarowanego Albionu: „Jeden Bóg, jeden król, jeden Veracini!”. Tartini z kolei zwykł był smyczkować wdzięczniej, czego filigranowym exemplum zdaje się finezyjne Pastorale wieńczące opus 1 i rozbrzmiewające echem nadobnych kobz, tudzież pasterskich bębenków o nader przejrzystym rezonansie. Na koniec sporządzone w d-moll Grave, somnambuliczny ekstrakt z concerto dedykowanego akompaniatorowi i druhowi starości, Antonio Vandiniemu; wspomagany oszczędnie i powściągliwie, jakby dla podkreślenia subtelności skrzypiec, które pod czujnym okiem owego maestro delle nazioni raczyły wkroczyć na dukt otwierający bramy nowoczesności.
To varietes manier, konwencji oraz konfiguracji eksponujące erę antycypującą makiaweliczne czyny Paganiniego, pokonują członkowie Palladians z iście angielską galanterią, wiktoriańskim smakiem i arystokratyczną nobliwością o introwertycznym odcieniu. Rodolfo Richter, istota sensualna i dyskursywna zarazem, preferując uroki kolaboracji ponad libertyńskie egzaltacje uskutecznione w ubiegłej dekadzie przez ekstrawertyka Andrew Manzego (z jakże olśniewającym efektem!), żywo i nader chętnie dopuszcza do muzycznego bankietu swoich utalentowanych wspólników (ach te miniaturowe ekscerpcje Susanne Heinrich!), roztapiając nader często (niestety!) intymne facecje w morzu malowniczego continuo, które miast dyskretnie komentować, podąża za nim niczym cień. Jest to jedyna skaza na tej skądinąd urzekającej kreacji, promieniejącej czcigodnym bon goût; szlachetnej, gustownej i aseptycznie zdystansowanej, acz nie wytrawionej z oznak dystyngowanego barokowego Piękna.
© Andrzej Osiński