Obsesyjnie powracam w tych dniach do postaci K., usiłując wycisnąć z tej egzystencji jakiś aspekt pozytywny i radujący duszę. Odczuwam wielkie pragnienie, aby odrzucić od siebie stany lękowe i przelać je na papier albo zapisać w sieci w taki sposób, bym to co ukończone mógł w siebie całkowicie wchłonąć. Pragnę się skoncentrować na sile, która porywa i przeobraża, a potem powrócić znów do siebie, wytchnąć i odkryć się na nowo. Dobra strona pisania polega na tym, że z wyrazistością uświadamiam sobie przemiany, jakim nieustannie ulegam. Wierzę w ich oczywistość, szukam nadziei i wiary, wypieram się zła. W opublikowanych tekstach spotykam dowody, że nawet w stanach wydających się dziś nie do zniesienia, żyłem, rozglądałem się wokół i zapisywałem swe spostrzeżenia. Teraz, gdy jestem mądrzejszy, mogę ogarnąć wzrokiem całokształt ówczesnych postępków i pochwalić nieustraszoność moich dążeń. Kiedy przewijam na ekranie gotowe zdania, nie mogę odnaleźć miejsc nieznaczących, wszystkie wydają się ważne, są pełne żywości, której „nie może odjąć żaden przypadek” (F. Kafka i nast.). Czytam je nieodmiennie spokojnie, wyławiając z ich powierzchni zadziwiające fragmenty. Wróćmy jednak do samego K.
Stanu, w którym tkwił, nie potrafił określić mianem szczęścia bądź nieszczęścia: nie był obojętny, znużony czy słaby, lecz jednocześnie nic go nie ciekawiło. Czuł, że się „opuszcza” i jest niezdolny do pisania; od społeczeństwa i rodziny żądał wszystkiego, czego mu było brak, tęsknił za „zorganizowaniem sił”. Wobec bliskich zajmował pozycję obronną, nie miał „punktu centralnego”: literatury czy miłości, które ujęłyby jego życie w ramę. Stał poza kręgiem ludzkości, ustawicznie spragniony i niespokojny, pełen udręki bez „iskry chwilowego wytchnienia”, mający swój ból, lecz nigdy lekarstwo. Posiadał tylko tyle miejsca, ile go było trzeba dla „obydwu stóp”, tyle oparcia, ile go zagarniały „obie jego dłonie”, mniej aniżeli „sztukmistrz na trapezie”. Zastanawiał się, czy wiedzie żywot pustelnika czy pasożyta? Pustelnikiem był tylko z przymusu, pasożytem – wcale. Był porywany przez nurt zdarzeń, wypływał na powierzchnię, to walczył z nimi jak topielec.
K. wyobrażał sobie, że jest kamieniem, stoi niczym „własny nagrobek”, w którym nie ma szczeliny na zwątpienie lub wiarę. Balansował pomiędzy miłością a odrazą, odwagą i trwogą, nadzieją i beznadziejnością; nie wiedział czy jeszcze w ogóle żyje. Bolała go bujność egzystencji, czuł, że jest dlań przeszkodą, ale równie mocno obawiał się pustki, która zapowiadała złowrogi ból. Chciał być spętany, gdyż uwolnienie z pęt „byłoby jeszcze gorsze”. Spora część jego istoty skłaniała się ku religii, a jednocześnie czuł wobec niej trwogę. Obawiał się, że pod jej wpływem popadnie w nowy zamęt, który by przecież przyniósł szkodę, nie wierzył, że Bóg mógłby go wyzwolić. Te walki umęczyły go na koniec. Doszedł do wniosku, że jedynym powodem jego udręki jest samo pisanie. Wstrząs tym spowodowany zwiększał jego wrażliwość, rozszarpywał go na strzępy, odbierał spokój – nie potrafił już nad sobą zapanować, zewnętrzny zgiełk przenikał do jego środka.
(więcej…)