To niepojęte, ale nie napisałem dotychczas ani słowa o moim rodzinnym mieście, punkcie na mapie, którego domy i ulice były wydarzeniami mojego życia. Nie mogę doczekać się chwili, gdy pociąg zwalnia za Taczanowem, i kiedy ze zmierzchu wyłania się wydłużony kształt przylegający do płaszczyzny pól, rozświetlony setkami przytłumionych świateł. Przez krótki moment dostrzegam szczupły cień św. Jana i szukam wzrokiem wieży od Zbawiciela. Wyznaczają one miejsca, w którym doświadczałem kruchego szczęścia i smutku, błahych przewinień i marzeń. Wspominam godziny chłopięcej niewinności, czas cnotliwości i ładu; masyw kościoła górował nad dachami, spośród których jeden użyczył mi schronienia. Do lat dziewiętnastu moje losy były związane z tym grodem i jego okolicami, rzadko wykraczały poza te granice. Stare ściany zdawały się oddzielać nasz powiat od reszty świata czymś – jak pisze Mauriac – na modłę muru chińskiego. Jako dziecko żyłem w tej krainie cudów, w cieniu rodziców pełnych doskonałości. Lecz oto przyszedł wiek męski i nagle miasto wokół mnie skurczyło się i pomniejszyło, dostrzegam jego skończoność. A jednak to skromne i ciche miejsce, jego zanieczyszczona rzeczka o mętnych wodach, rozpościerające się wokół pola rzepaku i kukurydzy, suche sosnowe laski, wystarczyły, bym poznał całe życie, wszystko, co miało być mi później objawione. Gdziekolwiek bym się nie udał, poprzez niziny i góry, trawnik przed moim domem będzie stale pachniał jaskrawożółtym mleczem i zeschłym rumiankiem, jak w owe lipcowe dni, kiedy ryk karetki odrywał mnie od wakacyjnych zajęć.
Kroczę wąskimi zaułkami prowadzącymi do cmentarza na Kaliskiej i chłonę zapach zakurzonych ulic. Czy znajdzie się tu kamień, który nie będzie pamiętał chłopięcych walk, odwiecznych dylematów, przeistaczania dziecka w mężczyznę? Do dziewiętnastego roku życia przeszłość nie przytłacza nas swoim ciężarem: „czas jeszcze nie ukuł kajdan nawyków”. Lecz ileż tu namiętności: Miłość do Boga, pragnienie czystości, chęć osiągnięcia wewnętrznej harmonii, wstyd, że się jest tak odmiennym, tak niezrozumianym! Pamiętam tę fatalną nieśmiałość nastolatka posiadającego poczucie własnej wartości, a jednocześnie odkrywającego, że wartość ta nie popłaca wśród mieszkańców miasteczka. To właśnie tu, na ścieżkach przyszkolnego parku, na chodnikach Poznańskiej i Sienkiewicza kształtowała się osobowość samotnika unikającego przyjaźni, obawiającego się miłości i brutalnej rady; tu przyswoiłem sobie charakter, którego się nie wyprę, od którego nigdy się nie uwolnię. Tragizm tego miejsca polega na dylemacie, jaki tam przeżywałem, a który jest tak typowy dla prowincji: bogate istnienie indywidualne, pozbawione widoku rozwoju. (więcej…)