Jest rok 1975. Jako dumny sześciolatek, kończący właśnie swoją przedszkolną edukację, wędruję z Tatą po naszym miasteczku. Odwiedzamy też miejscowy stadion, gdzie odbywają się jakieś sportowe imprezy. Na stadionie, wzorem innych polskich miast i miasteczek, ulokowano potężne głośniki, z których płyną przaśne i radosne melodie tych dawno minionych lat. Nagle gwar wiosennego dnia przerywa niezwykły, melodyjny głos, który w lekkim i niezobowiązującym nastroju snuje długą, zabawną opowieść o niejakim Gigi l’Amoroso. Wracamy do domu; z otwartych na oścież okien słychać dźwięki radia, i znów to samo: „Arriva, Gigi l’Amoroso”… „Tatusiu, kto to śpiewa?” – pytam. „Dalida”.
Jest rok 1987. Za kilka dni matura; szkoła średnia już za nami. Niedziela, 3 maja, „Dalida nie żyje – pada komunikat – popełniła samobójstwo”. „Dalida, Dalida” – myślę, próbując sobie rozpaczliwie przypomnieć, co o niej wiem – „Ach, „Gigi l’Amoroso”, „Paroles, Paroles” a także „Laissez-moi danser”, słuchane na przemian z ABBĄ i Bee Gees na szkolnych dyskotekach. I jeszcze to niezwykłe murmurando „Voilá pourquoi je chante”, które tańczyliśmy niemal w zupełnych ciemnościach, tylko przy blasku świecy… Samobójstwo? Dla pełnego życia osiemnastolatka, stojącego u progu studiów i dorosłego życia, to termin nieomal abstrakcyjny. Przestaję o tym myśleć… (więcej…)