Kiedy trzynaście lat temu rozpocząłem przygodę z „Dziennikiem udręczonego estety” byłem dokładnie w tym wieku, w którym Sandor Marai przystępował do prowadzenia intymnych zapisków. Historia zatoczyła koło i oto znów sięgam po rozmyślania węgierskiego mistrza, żeby je skonfrontować z moimi przeżyciami. Przez te trzynaście lat zaznałem mieszczańskiego szczęścia i pokoju, które gwałtownie zmieniła choroba. Dziś, będąc po pięćdziesiątce i pozbawiony pełnej sprawności, utknąłem w swoim cichym schronieniu i osiągam pewnego rodzaju błogostan, który „jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą”. Choroba nadeszła niespodziewanie, a z nią odrodzenie duchowe. Któregoś ranka po prostu przebudziłem się i zauważyłem, iż mam lekko podniesioną temperaturę, a bóle w ciele nie są większe niźli przedwczoraj. A jednak czułem, że coś się stało, że przyszedł do mnie jakiś wirus. Wcześniej, przed zaśnięciem, rozmyślałem jeszcze o śmierci i nieskończoności, obecnie – trzymając termometr w drżącej ręce – myślałem już, kto kupi mi parówki i złoży PIT w Urzędzie Skarbowym.
Każde słowo, które tu zapisuję: esej, artykuł czy felieton, budzi we mnie niewypowiedziane napięcie i niepewność co z tego zostanie. To uczucie nie przemija z latami, wraz z doświadczeniem i rutyną, lecz przeciwnie – wzrasta. W chwilach, które poświęcam pracy pisarskiej, wszystko się we mnie gotuje, przeszkadza i wytrąca z równowagi. Pisanie to „rytuał” wymagający głębszej i bezwarunkowej samotności niźli klasztorna. Popycha mnie świadomość, że nie mogę zmarnować ani chwili, że muszę się wywiązać z codziennego trudu, strach, że po prostu nie zdążę. Za artyzm trzeba zapłacić wysoką cenę; żyję już tylko „pomiędzy linijkami moich prac” – jakże są one niedoskonałe! Czytanie, jedzenie czy spanie, całe to oszałamiające „misterium życia”, są tylko przydawkami do literatury i przygotowaniem do niej. Trzeba się albo z tym pogodzić, albo uciec.
Osiągnąłem swój wiek, jestem sfatygowany i schorowany. Choroba pozbawiła mnie wielu pragnień. „Sztuczne podniecenie”, jakie dotyka ludzkość, nakazuje pędzić jej za przygodami. Jakie to wymuszone i bezpłodne; uniknąłem tego. Pomiędzy młodością a starością przyszedł wiek, w którym odczucie życia jest bardziej gorące aniżeli w dzieciństwie, i bardziej intymne niż w latach podeszłych. Co może przynieść starość, kiedy wreszcie nadejdzie? Ile radości, ile udręki? Życie jest pełne i doskonałe, tu i teraz, aż z czasem przyjdzie śmierć, „z każdym rokiem bardziej znajoma i swojska”. Nie mogę się uwolnić od przerażenia, jak będę spędzał dany mi jeszcze czas, czym wypełnię pozostałą część życia. Tak wiele czasu już roztrwoniłem i nie poświęciłem go na twórczość. Muszę się z tym pogodzić – życie ma w końcu swą cenę – nawet jeżeli jest wyjątkowo „tanie”.
(więcej…)