Julien Green: „Pisać cokolwiek to może najlepszy sposób podejmowania tematów istotnych, docierania najgłębiej najkrótszą drogą. Opowie się po prostu o wszystkim, co przychodzi na myśl, tak jak się nasuwają wspomnienia”.
Kilkadziesiąt nudnych esejów wyryło się na moim pociągłym obliczu, wiecznie niedomagającym i stłamszonym, udręczonym skrytymi żądzami, bezsilnym i uporczywie wyrywającym się w przestrzeń, a tak bardzo ze mną zrośniętym, że już go nawet nie poznaję i nie potrafię wypowiedzieć. I tak bez przerwy, rzetelnie i pracowicie, przeżywam troski i zmartwienia.
***
Jakież znaczenie może mieć dla mnie cudza prawda, skoro nigdy nie pokusiłem się o to, aby odszukać swoją własną?
***
Cóż ja porabiam na tym hałaśliwym i pustym świecie, błądząc jak człowiek obcy i poszukując ducha promieniującego ufnością i poddaniem? Czy jestem w stanie go uchwycić?
Georges Bernanos: „Pęta zadzierzgnięte przez nadzieję są najtrudniejsze do zerwania”.
***
Listopadowym wieczorem bladawe światło sączyło się przez szyby mojej ubogiej izby i docierało aż do stołu, na którym oparłem łokcie. Znużoną dłonią kreśliłem w powietrzu jakieś niewyraźne znaki, gdy nagle cała jasność zamierającego dnia rozbłysła blaskiem w mojej twarzy.
***
Moją jedyną rozkoszą jest nadprzyrodzony smutek, w którym wzruszenie nie bierze większego udziału; smutek wchłaniany przez jądro duszy.
***
Nie zazdroszczę doprawdy nikomu i odnoszę wrażenie, że sam nie mogę być przedmiotem cudzej zawiści. Z dnia na dzień coraz bardziej czuję się odarty ze wszystkiego, żywiąc przekonanie, iż niczego już nie posiadam. To życie stało się zbyt zwyczajne, zbyt drobiazgowo uregulowane jednostajnością codziennych zdarzeń i obowiązków. I z najzwyklejszego braku możliwości nie ryzykuję oddalenia od tego miejsca, w którym mnie kiedyś znajdzie Bóg.
Lecz czyż pozostając tak ogołoconym z wszelkich przymiotów, będę mógł ofiarować się Jemu bez lęku, i bez zastrzeżeń oraz wstydu? Nicość tego ogołocenia, nieme ubóstwo w oczach Boga, tak żałośliwe i zależne, całkowite poddanie miłosiernemu przypadkowi, ukazuje się mi wyraźnie, przytłaczając nieznanym smutkiem, spoza którego wygląda wiara. Doprawdy nie sposób czuć się bardziej ubogim – porównuję się do „nędzarza, który ma tylko kilka groszy w kieszeni i nagle dowiaduje się, że właśnie te grosze wyszły już z obiegu” (G. Bernanos).
***
Czasami przychodzi mi na myśl, że cierpię może bez powodu i bez celu, że moja męczarnia nie rodzi żadnej odpowiedzi, zrodziła się tylko po to, by się zagubić, jak wiele innych. Rozpłynie się ona w wieczystości świata, tak jak zraniony bólem krzyk, który się daje słyszeć jedynie w pewnym promieniu, a dalej przestaje po prostu istnieć.
***
Odsunąłem z niecierpliwością wysokie trawy, co przesłaniały drogę na cmentarz, i które kłuły nagie nogi. Zwróciłem swoją twarz ku ziemi, bacząc na przesuwający się cień klonów, który osłaniał zgarbione ramiona. Słońce paliło wściekłym blaskiem, w jego jaskrawym świetle powietrze drżało lekkim pędem. Droga przybrała odcień dręczącej szarości, spłowiałe domy ziały pustką, ich okna przesłaniały ciężkie story. Zwierzęta ogarnął jakiś bezruch; obraz rozpaczy i opuszczenia korespondujący z moim wnętrzem, przytłoczył błękit bezkresnego nieba.
Usiłowałem się uśmiechnąć, po czym zdusiłem śmiech w zarodku, patrząc uparcie i bezmyślnie w przestrzeń. Przede mną rysowały się pola grobowe tuż nad poziomem ostrej trawy, okolone punktami czarnych drzew ujętych zakolem rzeki. Ostre kontury krzyży spowijał przezroczysty dym rozpraszający się w miękkim upale, w oddali warczały pojazdy, z piskiem trzeszczały jakieś drzwi – chwila gwałtownie zawieszona w próżni. I nagle to miejsce niegdyś ukochane stało się obce, nieprzystępne. W nagłym odruchu duszy pragnąłem się z niego wyrwać, oddalić na zawsze od jego tajemniczego uroku, płowiejącego w tej lipcowej aurze, która tak usypiała czujność. I po napięciu swej istoty wyczułem, jak silne były więzy łączące mnie z tym punktem na mapie, i jak nie chciały w ogóle pęknąć.
Zdawało się, że jak ptak zaskoczony przez burzę, straciłem nagle sens odwiedzin, spadałem z przestworzy ku ziemi, tuląc się do niej rękoma i kolanami. W zadziwieniu nie ośmieliłem się powstać, i nie ruszyłem się z tego odosobnionego, smutnego miejsca. Ledwie zdobyłem się na odwagę, aby odemknąć oczy i spojrzeć przed siebie łagodnie na ten krajobraz, w którym się lekko zawierałem. Cały ten spokój lata wydał mi się jakiś przeobrażony i po raz kolejny uprzytomniłem sobie własną samotność: przerażającą, bezimienną, samotność porzuconego dziecka. Usiłowałem ją zrozumieć, o ile jest w ogóle możliwe uświadomienie sobie czegoś tak skrajnie niezgodnego z rozsądkiem, jak owa cierpiąca osobność. I w głębi udręczonej duszy uczułem „błogosławione opuszczenie, co jest progiem i przedsionkiem wszelkiej świętości” (G. Bernanos).
***
Nie mam już nic. Zużyłem ponad czterdzieści lat życia, aby dojść do zrozumienia, że nie posiadam absolutnie nic. Moją jedyną wagę stanowi wyłącznie grzech.
***
Ludzkie nieszczęście jest spokojne i „majestatyczne jak król na swoim tronie” (G. Bernanos). Człowiecza rozpacz tworzy królestwo konkurujące z państwem Boga.
***
Każdy z nas bez ustanku szarpie się i szamocze, próbując przerwać oka sieci, w którą zostaliśmy schwytani, i która nas unosi nawzajem ze sobą zmieszanych tam, gdzie w ogóle nie pragniemy iść.
„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18).
***
Moje życia skrywa w sobie jakiś zarodek śmierci, jakąś podniosłą pustkę, która rozrasta się dniami i nocami, i w której zatraca się mozół minionych lat, tak że zaczyna mi brakować gruntu pod nogami.
***
Praca z dawna przestała mnie wyzwalać bodaj na chwilę; przeciwnie, jej wysiłek stale obnaża piekło ran.
***
W rzeczywistości życie nie kieruje się jakąś metodą, ani szyfrem, dalekie jest od pewnych i utrwalonych zasad. Wszystko do czego się sprowadza, to chorobliwa uporczywość, z jaką marnuje wszelkie szanse, aby dać wynik równy zeru.
***
Rozczarowania i upokorzenia lat minionych zjawiają się teraz hurtem przed mym wzrokiem, drążąc z rozpaczą świadomość, jak owe rany wyniesione z pola bitwy, które ropieją i nie gasną, wykorzystując szarość późnej jesieni.
***
Nie ma kłamstw bardziej niebezpiecznych od tych, których się człowiek dopuszcza przeciwko sobie samemu.
***
Ludzkość nie bardzo akceptuje cuda, bo cuda dzieją się wówczas, kiedy do życia wkracza Bóg i sam prowadzi swoje sprawy. Tymczasem my wolimy te sprawy załatwiać w pojedynkę, w każdym razie bez Boga.
***
Bywa i tak, że modlitwa staje się nieszkodliwym wybiegiem, jednym ze środków ucieczki czy wymykania się życiu, sposobem oszukania czasu.
***
Georges Bernanos: „Strach jest dzieckiem Bożym, odkupionym w noc Wielkiego Piątku”.
Nie jest on miły do oglądania i wtrąca zawsze swoje grosze nie na temat. Ośmieszany, wyklinany i wypierany ze świadomości, stoi on u wezgłowia każdego konającego, a nawet wstawia się za nim u Boga.
***
Chciałbym się rzucić na kolana i ukryć moją głowę w dłoniach, a potem zniknąć tak naprawdę, wejść w ową cudowną ciszę, wypływającą z przytomności ducha, o którym świadczy omdlewające serce. A jednocześnie jakaś uważna i czuwająca część duszy wydaje mocny nakaz władczy, by się opierać, aby wytrwać, jeszcze przez chwilę, przez godzinę, słowem: bezwarunkowo poddać się ciosom życia.
***
Nie oczekuję już światłości; z niecierpliwością czekam nocy, głębokiej, błogiej, czarnej pustki, owego spadania i zapadania się w sen.
***
Jestem igraszką jakiejś nadprzyrodzonej i niepohamowanej chwiejności, która częstuje mnie kolejno po sobie następującymi rozczarowaniami, upartą walką z sobą samym i z przeszkodami piętrzącymi się u stóp, które tak wyczerpują moje wiotkie siły, wiodą do stanu niemocy i to w chwili, w jakiej zamierzam spełnić zadania, do których zostałem powołany.
***
Myśl o przyszłości, przed którą nie ma ratunku, przed samotnością i cierpieniem, łamie od razu we mnie opór i podnosi ku wiszącemu na ścianie krzyżowi, z którego spogląda błagalny Chrystus. Jego łaknący, biedny wzrok nie pozwala na dłużej się odwracać, ale osuwa na kolana i prowokuje do modlitwy. Trwam w niej z ustami zaciśniętymi i zamkniętymi oczyma, jak spadający w otchłań człowiek.
***
Z dnia na dzień czuję coraz większą bezsilność, niemoc wyzwolenia się od tych samych urojeń, od konieczności przestawania z sobą samym, od tego że chcąc czy nie chcąc jestem skazany na prowadzenie ze sobą osobnej rozprawy, tak niepotrzebnej, bez końca rwanej i odświeżanej, która się wlecze za mną ciężarem martwym i niewidzialnym, prześladującym uparcie myśl. I która odbiera równowagę, nie rozpraszając dolegliwości zasadniczej: samotności.
***
Z pewną uwagą przebiegłem myślą minione etapy mego losu, i znowu zauważyłem ich pospolitość oraz błahość. Miałkość tych oderwanych od siebie fragmentów wzbudziła we mnie znużenie i oburzenie graniczące ze wstrętem. Mimo najusilniejszych starań nie odkryłem w jednostajności dawnych zdarzeń, tak przesyconych uregulowaniem i spokojem nic, co mogłoby usprawiedliwić moje głębokie zmęczenie, aż nazbyt chorobliwe wyczerpanie, które nieubłaganie zagraża nie tylko równowadze moralnej, ale nawet swobodzie umysłu i możliwościom intelektualnym, z których się niegdyś szczyciłem.
***
Mam w sobie nadal coś z pilności i staranności obowiązkowego ucznia, sumiennego seminarzysty, usiłującego trwać bez zarzutu; zdaję się nigdy nie doświadczać namiętności innych niźli chropawa ambicja ludzi pióra. A jedyną uciechą, prawdziwie płodną i płomienną, jaką kiedykolwiek wydobywam ze swojej pracy, jest wola zaspokajania ciekawości, skierowanej całkowicie ku zagadnieniom życia nadprzyrodzonego.
***
Codziennie ogarnia mnie wyczerpanie połączone z wysubtelnioną wrażliwością, uczucie niekończącej się prostracji, w której rozpływają się myśli i uczucia, i z której wyłania się jakiś wyjałowiony stan ducha. A równocześnie umysł kreuje bezprzytomne obrazy, na pograniczu majaku i snu, widma, co się wykluły z męczących rozmyślań. Wkraczają one w moją świadomość i paradują przed oczyma, pełznąc w dziwacznych, nieprzejrzystych kręgach, ruchem bezczelnym i posępnym.
Od miesięcy ubolewam nad udręczeniem przepracowanego mózgu, którego abstrakcyjne twory poczynają nabierać kształtu najprawdziwszego życia. Nie jestem w stanie oderwać się od nich bodaj na chwilę, zamknąć łagodnie oczu, zanurzyć głowę we wgłębienie łóżka; ociekam stale potem, opieram się bez sił o framugę drzwi i dygoczę.
***
Przysunąłem się do okna, a otworzywszy je, utkwiłem oczy w nagą ciemność. Z trudem oparłem się pokusie, aby się w nią nie rzucić na twarz, nie paść z wyciągniętymi ramionami, żeby się w niej raz na zawsze zagubić. Ciało moje ewidentnie szukało nicości, traktując ją jako formę stałego wypoczynku, a może nawet już nie przyzywało niczego, pragnęło po prostu ucieczki. Chciałem uciec przed niebezpieczeństwem, którego w istocie nie znałem, i którego źródło było gdzieś poza mną; wyrwać się poza zaklęty krąg.
© Andrzej Osiński
Reprodukcje i zdjęcia z Internetu