„Światło słońca (…) A któż zażywa go nieustannie? – filozofował w noc romantycznych dysput, Ludwig Tieck – I któż by potrzebował, gdyby to nawet było możliwe, ciągle kąpać się w jego blasku?”. W jakże symptomatycznym stopniu słowa te kreślą prywatny portret Marca Antoine’a Charpentiera: introwertyka i ascety, pojmującego swój seraficzny kunszt w postaci „ignoranckiego” i „przeciętnego”; tajemniczego mędrca wiodącego skupione zmagania o Piękno oraz tytana Sztuki zubożonego brakiem chwały i miłych sercu królewskich zaszczytów! Apologeta italskich etiud, jakich uduchowione fragmenty przeszczepiał wdzięcznie na racjonalny galijski grunt, działał bez mała w cieniu, osamotniony i niepojęty, niosąc niepowstrzymanie i wbrew dywersjom, świadomość misji i Ideału. „Sztuka ma cel niemal boski: wskrzeszać, gdy uprawia historię, tworzyć, gdy uprawia poezję” – nawoływał jego awangardowy spadkobierca, Wiktor Hugo; a także – dodajmy – radować heroiczne zmysły i nie urągać paryskiej „chasteté”.
„Nasza epoka, z gruntu dramatyczna, jest przez to samo wybitnie liryczna” – dochodził do wniosku Hugo. Upozowany „Orfeusz zstępujący do piekieł” (1683), inicjujący genre nadsekwańskiej kantaty, epatując najosobliwszym orkiestrowym strojem o konfiguracji dwojga skrzypiec (Enrico Gatti!), fletu prostego i poprzecznego, a także kontrabasowej violi da gamba i klawesynu, hipnotyzuje spazmatyczną ekspresją a nadto powłóczy prześwitem słodyczy, łącząc je czule w efemerycznej fantasmagorii. Jedno ze skrzypiec, enigmatyczne „violon d’Orphéee”, pełni tu rolę primus inter pares, odurzając dostojnym rzymskim kolorytem, skombinowanym ślicznie z ojczystą gracją, taktowną dykcją i Molierowską roztropnością. (więcej…)