„Śniło mi się, że odwiedzam wielki szpital. Brakowało personelu. Wszyscy byli pacjentami”
Tomas Tranströmer
***
Biurowe smutki
Smutek biurowego przedpołudnia.
Pozwalam się bez końca
Zatapiać rozpaczy.
Dryfuję bezszelestnie
Pomiędzy wolą przetrwania
A wygaszeniem wszelkich zjawisk.
Zasłyszany wczoraj
Koncert Rachmaninowa
Uporczywie pielgrzymuje
Przez skronie.
Tętni akordem
Rozżalenia
Dźwięczy znikomym
Buntem
Rozkwitającym
Na ugorze stepu
Pośród bezkresu
Suchych traw.
Przyciska łzę
Do zalęknionej twarzy
Pragnącej paść się
Na skroś wonności burzanu.
***
Ubóstwo mego doświadczenia
Ubóstwo mego doświadczenia
Jest na miarę Emily Dickinson.
Nie wypatruję ptakom drogi
Choć okna moje dmą na trwogę
I nie drętwotą dnie przerastam
Ale nagością czystych łez.
Spoglądam w jasność opuszczoną
Ja – przekształcony poprzez czas
I nie zanurzam się w wieczności
Lecz ginę wątły osaczony tym
Z czym wojuję wokół
W nas.
Smukły nieugiętością zdarzeń
Ku ziemi chylę nagą skroń
I tłumu małość złą powściągam
Jego ponury gniewny ton.
Mnie już zwycięstwa nie dosięgną
Nie wyjdą z dłoni twardej ran
Jam zwyciężony jest przez nędzę
Łkając u czyśćca mego bram.
***
Wznoszę w rozpaczy pustość dłoni
Wznoszę w rozpaczy pustość dłoni
Wokół samotnych niebios fal
Nikt słów nie składa na mej skroni
Powieki płyną w równą dal.
Odbijam drobne poruszenia
W szelestach ciszy atłas tkwi
Ślad niezniszczalny rozmarzenia
Stygmat oddanych śmierci dni.
Mój oddech pełznie w zwarty przegub
W zasłonie wonnej chłodnych gwiazd
Wargi spijają nektar Ciebie
Której nie było w czerni gniazd.
***
Męczennik transformacji
Męczennik transformacji
Opada z łoskotem
Na wyostrzony topór dnia
Przyjmując go bez uśmiechu
Od wczesnej młodości.
Zasypia z trudem
Przyjąwszy stałą dawkę opium
A gdy przysiada
Splata dłonie
Rozbielonymi kłykciami bólu.
Wokół swej szyi karku ramion
Odciska fałdy nocnych trwóg
Bladość oddechu
Kruchość myśli
Co okazała się
Nie na czasie.
Z godziny na godzinę
Jego świętość tężeje
Wzrasta w siłę
Nadyma się pełnym żaglem
Nie znając ziemskiej chwały.
Świeci jak blady jedwab nocą
I płonie w ogniu biednych żądz
Które nie różnią się od innych.
Przerażony własną dzielnością
Powstaje z łoża i podąża
Do biur hurtowni budek sklepów
Nie oglądając się za siebie
W brzasku poranka
Nagi szept.
I dźwięk nie zabrzmi za nim szklany
A śniące twarze mkną na wskroś
I nie zakrzyknie żadna z kobiet.
Tak obcy
I odrealniony jest ów męczennik
Naszych dni
Że niedziwiący już nikogo.
***
Przeczucie
Pragnieniem młodym
Co w skrytości płynie
Milczeniem ciężkim
Zachłannością dnia
Tężeję w mroku istnień bez przyczyny
I mgłę z ogrodu spijam raz po raz.
I przez młodzieńcze marzeń posiadłości
Zachłannie kroczę
Pełznąc niewzruszenie
W gromadę cieni
Które chcąc przyszłości
Bawią się z Losem
Cierpią przeznaczeniem.
Błogość Niedola Nicość odtrącona
Schwytane w sieci
Bezrozumnych zdarzeń
Łączy w przeczuciu
Półmroku spojrzenie
I klęczą w rzędach
Żądne nowych wrażeń.
***
Marzenie
I ja, mój Rilke
Chciałbym pędzić wierzchem
I pośród nocy
Rozświetlonych zdarzeń
Dzikością wichru
Wściekłością pogoni
Dobywać miecza utkanego z marzeń.
Stać w czerni łodzi
Ulatać w chorągiew
Amarantową złocistość poranka
Zwartym szeregiem hufców
W chwiejnym skoku
Mrużących oczy jak naga kochanka.
I trębacz woła
Skrząc głos swój do wtóru
Nadziemskim surmom
Aż się w Miłość zmienia
A ja na bruku
Przy załomie muru
Jak głaz graniczny miasta bez imienia.
***
Samotna wyspa
Ci, co mnie znają, nie pojmują wcale
Jakimi nićmi z światem mnie związano
Spoczywam w cieniu niedościgłych alej
Spiętrzonych w welon z akacji utkany.
Samotna wyspa
Odsłonięta w morzu
Bogata myślą
Świadomością czasu
Cierpiąca wszystkim
Nieodnaleziona
Zamurowaną wolą obcych rąk.
Jak się zapadam w obojętność potęg
Jak z serca mego tłoczę wina pąk
Nie wiedząc
Cierpię li tylko ów moment
Miesiące lata wiekuisty krąg?
Wszystko umknęło sprzed nadziei bram
By się zapodziać u wrót tego świata
Klęcząc i łkając pośród zgubnych tam
Gdzie zdruzgotane leżą martwe lata.
A teraz droga poprzez bród odeszła
I już nie wskaże mi jej nikt
Jej kroki odpłynęły w deszczu
Zmarniał matczyny na nią wikt.
***
Słowa
Po cóż mi książka
Na co film?
Wśród liści wicher kartą dmie
Zgubiłem treści dawnych chwil
Obrazy słowa dźwięk na dnie.
Szeptem przysuwam je do twarzy
Pieszcząc je lekko tuż przed snem
A one zza krainy marzeń
Przychodzą w wolna nagim dniem.
I tak się tulę tak dogadzam
Wokół ust moich wokół stóp
I krocząc lekko wypowiadam
Słowa miłości, słowo Bóg.
***
Moja samotność
Moja samotność deszczem się odżywia
Powstaje nocą, aby pojąć zmierzch
Trwa kwietnym latem na łąkach spoczywa
Wzrastając w niebo pojąc ciała grzech.
Z szerokich równin na chabrów zegary
Padają cienie pęczniejących miast
A ja w skrwawieniu jeżyn pełnej czary
Przyjmuję przedświt promienistych gwiazd.
Tak się napełniam tak się pnę ku górze
Czuwając żebrząc nikły list po liście
Jesiennym winem otulam się w murze
I ubożuchne czerpię z niego kiście.
***
Twój obraz
Czekając martwo w jedną patrzę stronę
Widząc jak liście padają w oddali
I pragnę pojąć to nieodgadnione
Znać przebudzenie co się w nas krysztali.
Dalekie nieba ciężka mórz głębina
I gwiazd samotność jesienne ogrody
Zmierzchają brązem u stóp Twego Syna
Jak my bez ziemskiej giniemy nagrody.
Spójrz na mnie Panie! Nic lat nie powstrzyma
Wśród kurzu półek matowieją tomy
I gdy ich grzbiety szorstki wiatr wydyma
Ja dzieżę w dłoniach obraz Twój znikomy.
I oto staje w mroku Twoja postać
Która mnie pragnie która chce pozostać.
***
Pycha
W tajemnej pysze swojej żądam chciwie
Aby się marność rozwinęła w kwiat
Dzikość odrostów tępię rozpaczliwie
Szalonym gestem pragnąc objąć świat.
Znużony trwaniem pozbawionym soków
Podpieram głowę co się toczy w toń
I bezskutecznie pragnąc odejść z mroku
Spływam do ramion rozwierając dłoń.
Głos mój niemłody
Przekleństwem się bruka
Nie ustępuje wobec pustych praw
Wzgardą dla niego nowa jest nauka
Udręką – pęta, łańcuchem – bieg spraw.
Któż mię wyzwoli, kto mnie ukołysze
Zmieniając w ogród rozpędzoną dal
Kto się odważy przerwać martwą ciszę?
Rzeknie: Wędrowcze, biegnij grzbietem fal!
© Andrzej Osiński
Dodaj komentarz