Jest wrześniowe popołudnie, umyty i odświeżony siadam przed białym ekranem i stawiam na nim znaki, żeby „lepiej zachować w pamięci siebie samego” (J. Guitton i nast.). Tym odruchowym gestem uruchamiam cały ciąg zdarzeń myślowych, które nazywam „Dziennikiem udręczonego estety”, nie chcę, bowiem utracić tego, co w życiu ulotne. Chciałbym pisać jak Montaigne czy Proust, zostawić po sobie „tylko jedno dzieło” przewyższające wszystko; zacząłem je tuż po czterdziestce, kiedy człowiek po raz drugi obiera drogę swojego losu, i rozbudowałem je aż do teraz. Wracam raz po raz do tych samych spraw, które jako człowiek z górą pięćdziesięcioletni pojmuję i rozumuję głębiej. Czy może być coś nudniejszego od dzienników, które „nie darują niczego”? Guitton twierdzi, że proces pisania jest równoznaczny z wybieraniem i przemilczaniem pewnych tematów; w memuarach, podobnie jak w wierszu, można sobie bowiem pozwolić na długie interwały bądź na urwanie w pół słowa. Stawiam zatem znaki podążając za wspomnieniami.
Pytanie polega na tym, czy trzeba mówić o sobie wszystko? Czy istnieją w życiu chwile pokoju, kiedy nasza świadomość wychodzi z cienia i rodzi się „uczucie wyzwolenia”? Kiedy mijamy życie z wrażeniem, że to co istotne, nie zostało powiedziane? Czy w ogóle w dzisiejszych czasach jest możliwa szczerość, którą wszyscy dokoła się szczycą? Pewne myśli są niewyrażalne, tkwią one w przepaściach ducha. Nie trzeba ich usuwać, ale raczej przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, jak perspektywę w obrazach mistrzów quattrocenta, która podkreśla właściwy temat obrazu. Pisarz wie, jak wstrząsnąć wyobraźnią, ale „nie nasycić jej” bez reszty – przeciwnie: potrafi pozostawić margines niedopowiedzenia, które jest „Bożym pokarmem”. Piękno powinno być ulotne i nie nazbyt doskonałe, jest ono efektem ugody, która sprowadza pokój. Nie trzeba na siłę dotrzeć do celu i ukończyć dzieło, ale „przerwać je trochę przed końcem”. Twórczość przejawia się w umiejętności odejścia, zanim dopadnie nas przesyt. Prawdziwe życie krąży „w miejscach niewypełnionych”, nieobecność uczy najwięcej.
Pragnąłbym trwać w radości, choć jestem z usposobienia melancholikiem. Mimo to mam w swojej naturze coś pogodnego i lubię słuchać innych – obdarza to mego ducha pogodą. Smutek i wesołość, jak zmieszane trunki, stapiają się w jedno; te „dwie nuty” nie mogą zabrzmieć oddzielnie – byłyby wówczas fałszywe. Radość jest niczym sfumato w dziełach Leonarda, pokrywa życie niewymuszoną mgiełką, spoza niej wyłania się nasza wielkość. Wiem, że wyrażam przekonania, które mnie różnią od wielu współczesnych: ludzi typowych i nieprzeintelektualizowanych. Już jako chłopiec czułem się kimś obcym, „za mądrym” w tym oszalałym życiu, zbyt refleksyjnym. Nie przyciągało to innych; lubiłem samotność i „przejrzystą głębię spokojnej wody”, wolałem przystanąć i chłonąć powoli świat. Czuwanie nad sobą – to była ogromna i niewymierna praca, która mi została zadana. Wierzę, że to na pozór obojętne działanie uniesie mnie kiedyś w górę, rozwieje „wał obłoków” i odkryje obiecaną ziemię, w której chwile „przelotnej ekstazy” zamienią się w coś trwałego. To będzie prawdziwa Łaska.
(więcej…)