Pewnego dnia, w porze pomiędzy latem a jesienią, siedziałem przy biurku i udawałem, że piszę poezję. Tak bardzo pragnąłem uchodzić za wieszcza, zresztą przez niejednego byłem już za takiego uważany. Spędziłem pół dnia na lekturze, i teraz wpatrywałem się w pomięte kartki arkusza, na którym poprzedniego dnia usiłowałem coś pisać. Na papierze znajdowały się jakieś mądre rzeczy, zanotowane drętwym, archaicznym językiem, mało celne pomysły, męczące opisy, żałosne dywagacje. Byłem rozczarowany tym, co czytałem na swoich kartkach, rozżalony tym, co poprzedniego dnia nanosiłem z niejaką radością i euforią, i co przez popołudniową godzinę rzeczywiście wyglądało jak poezja.
A jednak z tych niepozornych linijek i stronic bije w niebo łuna pięknych i subtelnych uczuć; w ciągu nocy przeistoczyły się one w literaturę, a nie tylko koszmarny zapisany papier, którego w gruncie rzeczy było szkoda. W tej pełnej napięcia minucie zastanawiam się nad czymś, co nieraz już czułem i nad czym się pochylałem z uwagą, to znaczy komiczność i zarazem tragizm mego bytowania, nadąsanie i pretensję do faktycznego pisarstwa, głupotę oraz naiwność. Nadaremno usiłuję stworzyć za pomocą miłości własnej i uwielbienia dla minionej poezji coś, co mogłoby dorównać realnym wierszom. Nie pomogły nawet pusząca się naukowość ani wyczulony słuch, wiedziałem, że z naśladownictwa i nagiego wyksztalcenia nic zgoła nie da się stworzyć. (więcej…)