Syndrom Sylvii Plath

W dzienniku z lipca 1950 roku, Sylvia Plath zanotowała: „Kiedy coś ci się przydarzy, idziesz o tym napisać i albo dramatyzujesz, albo opisujesz lekceważąco, przesadnie podkreślasz to, co złe, albo ignorujesz to, co ważne, w każdym razie nigdy nie opiszesz tego tak, jakbyś chciała”. Poetka, którą pragnęła być, w czasie pisania odwracała się tyłem do świata, do ustalonego porządku, realności. Tworząc była bezbronna, można ją było zaskoczyć, ośmieszyć lub przestraszyć. Czyjaś historia, obraz cudzego życia nie były dla niej wystarczające, aby je wykorzystać – to tylko wrażenia, migawki kruchej i przemijającej teraźniejszości. Ktoś, kiedyś, żył tak jak ona, a teraz jest martwy, przeminął. Była przekonana, że odchodzenie jest naszym losem, że znikniemy jak „niekończące się lotne piaski”.

Tak jak autorkę Krawędzi, czasami ogarnia mnie poczucie beznadziei; nie mogę przebić się na powierzchnię świadomości. Chwile takie dręczą mnie i myślę o innych istotach ludzkich, o „śladach ewolucji”, próbach przystosowania się do zgiełku dwudziestego pierwszego stulecia. Mgliste i nieuchwytne oznaki codzienności atakują mnie, kiedy rozmyślam o rytuałach narodzin i śmierci, o niekończących się ceremoniach na przestrzeni wieków – być może pewnego dnia doznam objawienia i uchwycę ich sens? A przecież kocham to przemijające człowieczeństwo, jak „filatelista kocha swoją kolekcję znaczków”. Każde wydarzenie i każda historia, ciekawa rozmowa, niebanalny charakter, wyłowiony gdzieś z odmętów życia, stanowią kanwę, na której rozsnuwam swoją twórczość. Czasami chciałbym wieść paralelne egzystencje, a potem wracać wciąż do siebie, żeby napisać o własnych myślach, własnych wrażeniach i emocjach. Na próżno, muszę przeżyć to życie, jedyne, jakie zostało mi dane: „Życie zadaniem jest, a nie zabawą / Żyć to walczyć bez końca” (G. Herbert).

Matt Black

Najbardziej boję się o siebie – to tylko instynkt przetrwania, myślę tak intensywnie! Ten strach, zwykle zdławiony i pokutujący gdzieś na drugim planie, chwyta mnie za gardło tak, aż mam mdłości i nie mogę skończyć posiłku. A przecież ta chwila jest wszystkim, trzeba ją pięknie doświadczyć, teraz, teraz i teraz! Czy znajdzie się bratnia dusza, która potrafi mnie z niej wyłowić, do której można by się przywiązać i powierzyć skwapliwie siebie? Moje szczęście bierze się stąd, że „wyrywam kawałek własnego życia”, okruch słodyczy i bólu, i przerabiam go na tekst publikowany w Internecie. Trwam po to, żeby przemieniać swoje emocje i doświadczenia w druk. „Mój wiersz mnie tworzy / ja nie tworzę wierszy” (T. Różewicz).

Sylvia Plath wierzy, że wszyscy stoimy „na skraju przepaści”, pragnąc spokoju i równowagi. Pisze, że ciągle patrzymy w dół, w przerażającą „ziejącą ciemność” i nie potrafimy odnaleźć sensu istnienia. Lecz szuka go tylko w sobie, nie wierząc w Boga, ale w „żółtawe opary” i bezduszne tykanie zegara, zdecydowaną przemijalność. Czy tak można w ogóle żyć? I dalej, odwraca się egoistycznie od „stada” zwykłych ludzi i nie potrafi sformułować swoich pragnień. Ubolewa nad tym, że brakuje nam wolnej woli; jest ona ograniczona przez wpływy środowiska, genetykę i konwencje, na końcu przez okoliczności, doświadczenia naszego życia. Autorka Szklanego klosza boi się rzeczywistości, której nie potrafi objąć, nie może wchłonąć w siebie całej wiedzy, być „tymi wszystkimi ludźmi, którymi chce być”. Nigdy nie nauczy się tego, czego pragnie, nie pojmie tysięcznych odcieni, tonów i odmian „fizycznego i duchowego doświadczenia”. Pragnie żyć, a jednak ulega niewytłumaczalnemu smutkowi, depresji i melancholii; nie chce ponosić odpowiedzialności za wybraną przez siebie filozofię i rozwój wewnętrzny; nie chce być stworzeniem Bożym, nie umie po prostu być sobą: „Szukamy bez potrzeby, / By śmierć znaleźć, a życia tuż obok nie spostrzec” (G. Herbert).

Matt Black

Ludzie, którzy żyli przed nami pozostawili cząstkę tego, co czuli. Jednak nie można tego odtworzyć, gdyż nasz umysł jest ograniczony, bada rzeczywistość arbitralnie i wyrywkowo. Są istoty, które myślą, myślały i będą myśleć tak jak ja, które nie mając pojęcia o moim bycie, będą nieświadomie wyrażać i kontynuować moje poglądy. I jeszcze odczucia, których sumę stanowi to, co przeczytaliśmy, usłyszeliśmy lub zobaczyliśmy. Nieśmiertelność dla ateisty to „umysł żyjący na kartach książki” i ciało trwające w potomstwie – one nadają istnieniu sens, pozwalają uporządkować chaos. Egzystencja bez Boga to bezustanne zmęczenie, otumanienie, poczucie przygniecenia. Człowiek pragnie zasnąć i nigdy się nie obudzić, „powracać do bezmyślnego odpoczynku”, czekać w napięciu na przyszłość, wycisnąć z niej ile się da. Drąży on własne wnętrze, opiera na nim twórczość, przebywa w bezprzytomnej samotności. Brakuje mu dyscypliny i wytrwałości, rejestruje nadwrażliwe opisy i bezproduktywne wrażenia, niedoskonałości, które są „jego domem”. George Herbert: „Człowiek schodzi z tej ziemi, / Nim zdąży swoje rozpakować dary”.

To, co tu napisałem, nie jest za dobre, nie w pełni mnie satysfakcjonuje. Jest to twórczość pozbawiona głębszej wyobraźni, ogarnięta obsesją na własnym punkcie, eksplorująca bez końca własną psychikę. Przez spore braki w wyksztalceniu, mogę tylko zgadywać i eksperymentować, wytłumaczyć dlaczego używam tylu słów i przywiązuję się do wzniosłych zwrotów. I oto przychodzi czas, kiedy jestem zupełnie zamknięty i coś ściska mnie za gardło, jakaś niepewność i ból, gorzkie łzy. Jedno słowo i jeden gest wystarczą, by to, co mam w sobie – urazy, zawiść i pożądanie – wyrzucić z siebie na zewnątrz i przelać na papier. Nikt mnie wtedy nie przytuli i nie uciszy; jest tylko potworna niezależność i napięcie nerwowe, potrzebuję wyrazić mój świat, przekroczyć to ciemne i ciasne więzienie, które sam sobie zbudowałem. Boże, jak bardzo pragnę nie naśladować Sylvii Plath, jej intelektualnej harówki, niekończącego się „ego”!

Matt Black

Dlaczego tak bardzo niepokoi mnie to, co inni uwielbiają i uważają za oczywistość? Dlaczego obawiam się tego, co wciąga nieodwołanie w istnienie? Odpowiedź: kocham wyłącznie siebie, rozpaczliwie brak mi altruizmu, empatii wobec żywych istot. Nie mam w sobie praktycznej i niestrudzonej miłości kochanków, cenię jedynie swoje skromne talenty, kocham tych, którzy „odzwierciedlają mój własny świat”. Tak więc stoi przede mną jedna droga: pisać, pisać i jeszcze raz pisać, depcząc egoizm i uwrażliwiając się na innych i ich potrzeby. Czy w ogóle mogę pisać zaprzęgając do tego wątłe umiejętności? Czy się do tego nadaję? Czy pozbawiony wyobraźni egocentryk może stworzyć coś wartego czytania? Muszę koniecznie poznać życie innych, aby nie popaść w bezduszną rutynę, uwielbienie wobec własnego „ja”. Jest to tak niezbędne dla przetrwania jaźni, jak chleb „dla mojego ciała”.

Potrafię pojąć różnicę pomiędzy zdrowiem a chorobą. W niemocy ciała i ducha pragnę uciec od wszystkiego, wycofać się z aktywnego bytu, uniknąć jego surowych wymagań, ukryć się w samotności, spokoju i ciszy – nie dryfować „jak kłoda zatrzymana w zaroślach przy brzegu wesoło płynącej rzeki”. Nurt ten przyzywa mnie bez końca, bardziej niż cokolwiek inne; uświadamia, że egzystencja nie polega na pustym próżniactwie realizowanym w „zaciszu domowego ogniska”, gdzie siedzę i leżę pisząc bądź nie pisząc, w zależności od nastroju. O, nie. Życie to „szalony bieg”, przepełniony najrozmaitszymi pracami, „kierat zajętych ludzi”. Pociąga ono za sobą odpowiedzialność i konieczność pożytecznego zaplanowania godzin dziennych. Cóż za sprzeczności! Syndrom Sylvii Plath.

Matt Black

Żaden człowiek nie ogarnie obiektywnej przestrzeni wszechświata. Jest on ukryty „za mgłą subiektywności”. Odmiennie odbieramy widoki i dźwięki, których inni mogą nie ujrzeć i usłyszeć. Wystarczy spojrzeć na media, które „tłoczą się w powietrzu” wokół nas, ciągle ujadając i brzęcząc. Czy są one materialnym i bezosobowym faktem? Nie. Więc czym w ogóle jest realność? Jej definicja okazuje się nieprzydatna; rzeczywistość jest czymś innym dla każdego człowieka z osobna, tym co zrobi „ze swoim kawałkiem świata”. Nawet rzeczy obojętne są zabarwione osobistym do nich nastawieniem danej jednostki i w pełni zależą od tego, „przez jakie okulary się patrzy”.

Każda osoba staje twarzą w twarz z faktami, które w istocie są neutralne i bezosobowe. Jednostka przeżuwa je i interpretuje, dokonuje w nich zmian i popada w obsesję „osobistych uprzedzeń i poglądów”. Obiektywność ulega przekształceniu w coś zupełnie własnego, to nasza myśl czyni ją taką. Starannie i bezwarunkowo żyjemy w swoich światach, gdzie z troską i czułością pielęgnujemy wrażenia i sny. Są one o wiele bardziej obowiązujące i bliższe prawdy niż światy innych ludzi. Wszyscy jesteśmy Bożymi pupilami, ale różnimy się tak mocno, jak mocno bywamy do siebie podobni – „tak bardzo odmienni, jak tacy sami”.

Matt Black

Wszystko, co robimy, jest próbą wybrania mniejszego zła. Człowiek jest skalany grzechem pierworodnym, rozumianym jako „tragiczny dylemat pomiędzy złym i gorszym wyborem”. Wszyscy ponosimy konsekwencje naszych decyzji w obojętnym świecie, który nie usprawiedliwia żadnego wyboru. Nic prócz konsekwencji nie decyduje czy wybór był dobry czy zły, wszystko co pozostaje, to wątpliwości. I znów tragiczny syndrom egzystencji bez Boga. Mimo pisania, wyrażania i przekazywania swoich emocji, w życiu liczy się nie beznamiętne rejestrowanie myśli i spostrzeżeń, lecz przeżywanie go. Życie trwa i odchodzi nieubłaganie w przeszłość, choć tak bardzo chcielibyśmy się jego uchwycić. Można łudzić się książkami, filmami czy muzyką, ale dano nam tylko niewiele czasu – nie starczy go na spełnianie wszystkich marzeń. Pozostaje wiara, pracowitość i siła woli; wówczas ma się prawo pisać, co przyjdzie na myśl.

Czym jest praca twórcza? Pisarz buduje „iluzje dla człowieka z ulicy”, który nie zgadza się na bawienie jego emocjami, kierowanie za pomocą sztuczek, na „welon tajemniczości”. Nikt nie chce, aby taki autor grzebał mu w głowie i sercu, żeby zarobić na skromne życie. Więc skąd czerpać pomysły? Wystarczy umieć słuchać i kochać, wierzyć w moc dobra w każdym człowieku i mieć współczucie dla jego słabości, jego „tak zwanych pierworodnych grzechów”. Świat składa się ze sprzeczności i ludzkość przeżuwa w sobie zarówno cnoty anielskie jak i diabelskie przywary. Odjazd, przyjazd, spoczynek i trud, zadowolenie i smutek, samotność i tłum – samotność w tłumie – przeszłość i przyszłość przebiegają bez końca. Jak z podniesionym czołem ruszać naprzeciw nich? Jestem pełen wiary i dobroci, która nawet po ponad pięćdziesięciu latach mojego życia, nie powiedziała ostatniego słowa, ani nie przyniosła „nietwórczej starości”, lecz zawsze trwa w obietnicy, nadziei i marzeniach, pośród nędzy, zarazy i wrogości – na zawsze ufna.

Matt Black

Mam jeszcze przed sobą wiele pracy, czytania, myśli i doświadczeń; jedno życie z pewnością nie wystarczy. Nieśmiertelność i wieczność stoją tuż za progiem, ale one przerwą moje ziemskie istnienie rozpięte pomiędzy dzieciństwem a zgrzybiałością. Sylvia Plath im nie ufa, wątpi czy w ogóle istnieją, pragnie „gnić pod ziemią”. Jak ona mogła wykonać swoje zadanie? Bezustannie się bała; ubolewała nad tym, że nie jest dostatecznie silna i ufna, otaczała się pustką. Wierzyła, że przed jej oczami rozciąga się „sparaliżowana jama, piekielna czeluść”, pozbawiona wszelkiej nadziei. Drżała ze strachu i cierpiała, pragnęła się zabić, uciec od odpowiedzialności za swój los, „żałośnie wpełznąć z powrotem do łona”. Nie była w stanie określić dokąd zmierza, pragnęła uciec od danej nam wszystkim wolności, wołała o dom bez zmartwień. Czy można się dziwić, że zawiodła a wraz z nią humanistyczna wiara w postęp i ludzką aktywność? Była przewrażliwioną egoistką, która ciągle dumała, czy poświęcić resztę życia na miłość do bliźniego, czy uciec w „hipochondrię, w religijny mistycyzm” z lęku przed ostatecznym sądem. Boże, że też nikt jej nie pomógł!

Z kim mogę porozmawiać? Od kogo oczekiwać rady? Autorka Ariela twierdzi, że od nikogo, szydząc z psychiatrii, którą przezywa „Bogiem naszych czasów”. Plath żyła w nieustannym przekonaniu, że to charakter determinuje los, w związku z czym trzeba usilnie nad nim pracować. Wątpiąc w Chrystusa uciekała do „kryjówki odrętwienia”, w której nie musiała czuć i nie pozwalała na dotyk świata. W jej wnętrzu rozgorzał konflikt pomiędzy uczciwym, twórczym „ja” a niszczącymi lękami i emocjami; określała siebie „znieruchomiałym pobojowiskiem”, chciała pozbyć się niewygodnych uczuć, „nabrzmiałych i spuchniętych jak ropne wrzody”. Uciekła w eskapizm, samooszukiwanie, odrzucenie miłości innych. Miała jakieś szanse, ale ich nie wykorzystała, umarła dla własnych ograniczeń, uległa skutkom ślepych wyborów. Nie potrafiła spokojnie przejść się po lesie, dywagując czy to zwykły spacer, czy „odświeżenie po dniu spędzonym w duchocie pokoju”. Nie umiała już cieszyć się życiem… A przecież chciała tylko „ćwiczyć się w łowieniu uczuć i doświadczeń pośród mglistych oparów pamięci”, chciała po prostu pisać, przelać na papier przepełniające ją pragnienie doskonałości. Nie wystarczały jej zadania samego życia, chciała je uporządkować „w sonetach i sestynach”. Jej mieszkanie wcale nie było więzieniem, to ona wzniosła więzienie dla samej siebie, z jakiego bezskutecznie usiłowała się wyrwać. I znów „pożarł ją mrok”.

Matt Black

Istnieją dwa bieguny lenistwa i niechcenia niczego. Jeden – kiedy jest się pełnym, bogatym i noszącym w sobie tak wiele światów, że zewnętrzna realność nie jest już niezbędna do odczuwania radości. Drugi – gdy człowiek czuje się w środku „martwym i zgniłym”, a jego otoczenie wydaje się puste i wytrawione z marzeń; nie ma tam „słońca ani magii”, które mogłyby dotknąć i przemienić rdzeń chorej duszy, „wywabić ją z jej nory”. Taki duch mówi do Boga, lecz widzi tylko puste niebo, i czuje się jak Łazarz, „martwy, ale zmartwychwstały”, wydobyty z grobu z tą odrobiną nadziei, która nie pozwala na ostateczny krok: „Dokąd, o, dokąd uszedłeś mój Panie, / Światło me wieczne? / Chlebem codziennym jest dla mnie szukanie / Bezpożyteczne” (G. Herbert). Nie można trwać nieustannie w żałobie, Plath porywa się więc na to, aby powrócić na „normalniejszą”, przeciętną ścieżkę, na której kocha się po równo człowieka i kosmos. Bardzo bała się obdarzyć miłością świat i innych ludzi; pociągali ją tylko nieznani, tylko tych uważała za „bezpiecznych”. „O, jakże mogłeś obdarzyć językiem / Proch, aby wzywał Pana / A potem go nie słyszeć!” (G. Herbert).

Najbardziej obawiała się śmierci, ale nie tej fizycznej, będącej zwieńczeniem naszego trudu, lecz końca wyobraźni, kiedy „niebo na zewnątrz będzie po prostu różowe, a szczyty dachów po prostu czarne”. Nie cierpiała postrzegać życia na sposób fotograficzny, rejestrować suche i beznamiętne fakty, cierpliwie przyjmować obrazy takimi, jakie są, odarte z wszelkiej poetyczności i skrytych marzeń: „Coś mnie zmusza do pisania poza wszelką formą” (T. Różewicz). Pragnęła syntezy, mocy która nadaje kształt rzeczom, i która tworzy własny, odrębny świat o niesłychanej intensywności. Chciała się ruszać, pracować, mieć cele i do nich dążyć. W istocie pragnęła być ascetką balansującą pomiędzy pragnieniem całkowitej samotności a wielką potrzebą obecności „ludzkich gestów i słów”. Ubolewała, że pisanie zamienia ją w „bożka” niekontrolującego własnego życia, a jednak potrafiła przejawiać niespożyte moce, by za ich pomocą oddać cały zgiełk świata. Czuła się potem zmarnowana i zniszczona, zgniatana przez „niszczycielskie siły”, roztarta na „suchy pył” przez „obojętne koła przypadku”. Pragnęła tylko być lepszym pisarzem, utrzymać dziecięce zadziwienie nad rzeczywistością, przywrócić marzeniom blask, bez wysiłku oddać ich „ponętność i jędrność”, udzielić barw emocjom. Bała się etykiety „dziwaka” izolującego się od innych i dręczącego swoimi słowami. Te sprzeczności kosztowały ją życie: „Dopiero na końcu dowiesz się co to poezja” (T. Różewicz).

Matt Black

Zastanawiam się jak wiele jest we mnie z Sylvii Plath? Aby odpowiedzieć na to pytanie, muszę ustosunkować się na nowo do własnych doświadczeń, „nasycić je dystansem”, spojrzeć na wszystko chłodno i życzliwie. Choroba dwubiegunowa, która stała się jej udziałem, i mnie kosztowała sporo zdrowia. Miotanie się pomiędzy rzeczywistością a marzeniami, lęk przed najmniejszą inicjatywą, poczucie niezrozumienia i osobności… poddanie się wreszcie. Kto tego nie przeszedł, nie pojmie potrzeby samobójstwa, wyrwania się z dręczącego koszmaru. A jeśli brakuje chrześcijańskiej nadziei i wiary w Boga, takie wyjście wydaje się jedynym możliwym.

Istnieją ludzie, których nadzieja i zaufanie do drugich umarło, stracili życiową energię, wyrzekli się w końcu swego życia, nauczywszy się wegetować. Są to istoty, które zbyt długo cierpiały a ich rozczarowanie światem sięgnęło zenitu; nie potrafią już do siebie dojść po przeżytej traumie. Ich rany wciąż broczą krwią i pozostają niezagojone. Simone Weil pisze, że straszne nieszczęście może uczynić człowieka zatwardziałym, „wstrzyknąć w jego żyły truciznę bierności”, naznaczyć je piętnem współwiny. „Każdy, kto był nieszczęśliwy dostatecznie długo – kontynuuje autorka Świadomości nadprzyrodzonejstaje się współwinowajcą swojego nieszczęścia”. Rezygnacja i poddanie przeszkadzają wysiłkowi służącemu poprawie swojego losu, uszkadzają na końcu samo pragnienie jego odmiany. Ze stanu tego może wyzwolić tylko Bóg; wyprowadza on wiernych z najgorszej niewoli, „z opętania sobą i rozpaczliwego krążenia wokół siebie” (T. Halik). Pragnienie takiej zmiany jest żarliwym wyznaniem wiary: „A jednak, zbrojny spowiedzi orężem, / Wedrę się w głąb Twej władzy: choć z Twoją osobą / Nie mnie się mierzyć, Panie – w Tobie przezwyciężę / Człowieka, który niegdyś walczył z Tobą” (G. Herbert).

© Andrzej Osiński

Zdjęcia: https://www.magnumphotos.com/

Published in: on 7 listopada 2022 at 10:40  Dodaj komentarz  

The URI to TrackBack this entry is: https://andrzejosinski.wordpress.com/2022/11/07/syndrom-sylvii-plath/trackback/

RSS feed for comments on this post.

Dodaj komentarz