Gottfried Benn. Zagadkowość brzasku

Salvadore Dali: Le Sommeil

Salvadore Dali: Le Sommeil

Mój dom umiejscowiony jest na wzgórzu. Kiedy tam zmierzam, krocząc przez chodnik pełen omijających mnie ludzkich istot, zapadam w pary natrętnych oczu i nie potrafię uwolnić się od uczucia zawstydzenia. Stanowię treść cudzych myśli, jestem rozmyślnie postrzegany, wiąże się mnie z jakimiś miazmatami ducha.

Może mnie wchłania martwy urząd, do którego zmierzają podniośle te obce figury, może cicha kaplica przylutowana do akacji, drewno do grillowania, które kiedyś łapczywie usiłowali smakować.

Salvadore Dali, ---

Salvadore Dali, —

Skupiony i niewątpliwy uchodzę przed nimi wstecz, a gdziekolwiek skieruję mój wzrok, pęcznieją wiązki słów, które zadają kłam, które są samą myślą. Dokąd przybyłem, gdzie pozostaję? – Powtarzam pytania Benna.

Od szyi ogarnia mnie wiotkość biegnąca rdzeniem na wskroś pleców a moje oczy tracą oparcie w transparentnych przedmiotach miasta o falującej aurze zdarzeń. Ten nurt, który koncentrował się w mym sercu, rozpadł się próchnem suchych traw, przeminął rdestem zwiędłych róż o wypatroszonych przez jesień główkach.

Czujący suchość ziemi, aż po stopami, aż do krtani, i pozbawiony własnej mocy, kroczę przez drogę i przez krzew, i ocienione ścieżki lata, co nabrzmiewają ciemną nocą. Mijam splatane bluszczem ławki, przy których odpoczywam wydany natarczywości światła, na pastwę zdyszanych spojrzeń i rozbielonej histerii nieba.

Salvadore Dali: Karawana

Salvadore Dali: Karawana

Nie stoję już naprzeciw rzeczy i nie mam mocy nad przestrzenią, płynący przez pustość wydarzenia, przez cichość ducha i pokoju, co trwa bez przerwy, nieznużenie i tkwi w bezruchu zamkniętego na klucz mieszkania.

Zmumifikowany i otulony przed napaścią wroga trwam w nim samotnie stawiając czoła światu; leżę w pozycji sztywnych pleców, wspieram się na wzgórzu w tym pokoju o paru oknach, odczuwając dotkliwie brąz fotela i natarczywy świergot ptaków. Poza nimi jestem tu sam niesiony cicho przez eter ziemi i niewstrząsany echem planet. Co się dzieje z moim mózgiem?

Salvadore Dali: Leda

Salvadore Dali: Leda

I czym jest ta osobliwość wiosny, te niedające się z niczym porównać tygodnie, w których jaźń balansuje w sferze milczenia i buntu, i zagubienia oraz woli, i kiedy trwam tak na skraju istnienia i nieistnienia.

Dlaczego ptakiem nie będąc tak niknę przez kryształ nieba, od wrót anemonów znużony oddalam się z moim światem? Zawsze pragnący ulecieć, zawsze przez Los zniewolony – w rozwłóczonych obłokach, rozpłomienieniu bladej skroni, kolorze własnej niemocy.

***

Gottfried Benn: „Żył samotnie oddalony swojemu rozwojowi i dużo pracował”.

Smukłość zimowych miesięcy i nieustannych przepędzeń ducha zajął złocisty blask ulicy, który pociągnął mnie ku sobie i zlał z warstwami nagich niebios. Rozsłonecznione ściany domu przeniknęły wieczornym szczęściem, jaskrawo wydłużając światło w ten przezroczysty koniec dnia.

Salvadore Dali: Frederika

Salvadore Dali: Frederika

W liliową toń gwiaździstego kwietnia wyszedłem na zewnątrz, chłonąc rozkwitające we mgle miasto, co uderzało nagą falą, podnosiło swoje ramiona ze wzgórz, przerzucało mosty nad jego czarnymi przyczółkami, nad koronami chciwych drzew.

Przez ścieżki i place trwające wiązem chorych lat, przez te wzruszone ludzką stopą uskoki, schodzące jak jeden mąż ku nadbrzeżu, posuwałem się z trudem, łapiąc kamienie chorych murów.

Salvadore Dali: Chrystus św. Jana na krzyżu

Salvadore Dali: Chrystus św. Jana na krzyżu

Zatrzymawszy się na rynku, opadłem na ławę i zamknąwszy w mych dłoniach wątłe skronie, zbadałem rękami powietrze niczym wodę w przydrożnym stawie, niczym rozbity stary dzban. I pomyślałem o tym, iż to miasto, to anemiczne obce miejsce, nigdy nie pozwoliło się mną zająć, nie stało się moją ojczyzną i nie przyjęło do wspólnoty, a ja tak bardzo podnosiłem oczy, jak równy innym, równy im.

Nabrawszy teraz śmiałości, złożyłem cały swój ciężar na ławie i tkwiłem w niej bez ruchu, rozcapierzony wokół szprych i wobec rozrośniętych granitowych płyt, co się rozwarły w gęsty dywan. I tak rozprzestrzeniałem się od wnętrza, od mego ciała i mej duszy na ramy ławki, zagłębienia i fałdy drewna, biedny gzyms.

Niebo nad moją głową rozpościerało się pośród lekkich igraszek nocy. Moje były ulice, nadbrzeża i place, tętniące echem nikłych kroków, szeptów upokorzenia i rozkoszy, otwierających się i zamykających w zieleń rzeki.

Salvadore Dali: Paranoiczno-krytyczna samotność

Salvadore Dali: Paranoiczno-krytyczna samotność

Przepełniało mnie narastające wzburzenie; myśli poniewierały i zagrzewały do absurdu pęczniejąc w głowach choreutów śledzących każdy krok. I pojmowałem, iż mówią o mnie w domach, w tych podłych ścianach drwiących złośliwą radością i zapomnieniem ludzkich cnót.

Stopniowo noc stawała się coraz głębsza i pochłaniała mnie bez reszty. Park się rozsunął i nabrzmiewał pożółkłym kwieciem, ciszą gwiazd, i osunąłem się na trawę, nagi kobierzec wilgotnych akordów, na wskroś granatu wonnych drzew. Woda płynęła źródłem mego łożyska a srebrna linia wzgórz upajała się drżeniem mej skóry, jej czułych oczu i pierścieni, pragnieniem zmysłów, chorych snów. I oto stałem jako jeden z kwiatów nocy, ja – odurzony w krwawy brzask.

Salvadore Dali, ---

Salvadore Dali, —

Rozpromieniony i zwycięski stąpałem po jego krwistych falach, po chmurach morza bezdennego, co się przedarło poprzez szczyty.

Siostrzana Noc niknęła w blasku i umierała w świetle dnia tego samego, odwiecznego, co się zatraca noc po nocy. A ja samotny w rozwidnieniu białych obłoków, bieli gwiazd, błądzę łagodnie i przemijam, przeciągając znużeniem dłoni po czole wartym człowieczego bólu, pośród tych ostów, pośród traw.

***

Czułem się zupełnie rozbity a moje ciało zraszały siódme poty. Nieokreślone i niepozwalające się przewidzieć cele spadły na moje barki niczym nieprzejednane gradobicie, roniąc zahamowanie i udręki. Gdzie są bowiem gwarancje, że ja opowiem coś o życiu, że je wypełnię ważką treścią, albo że wniknę w nie dla trwania?

Salvadore Dali, ---

Salvadore Dali, —

Jak ja w ogóle funkcjonuję; opuszczam noce dla jakichś przeżyć nienazwanych, które wychodzą poza formę, która mnie niesie, podtrzymuje.

Rozglądam się trwożliwie i badam otaczający mnie krajobraz: ten dom i drzewo szyderczo unoszące dłonie, i je przenikam z uniżeniem, te wszystkie lipy i platany, i te budowle dawnych dni, co tkwią nietknięte, niestrawione, wzruszone słońcem, ściegiem łez. A ja omijam je nietknięte, nie akceptując, nie stwarzając, wędrując w deszczu złego nieba, w jego boleści, przeznaczeniu.

Salvadore Dali

Salvadore Dali

I nie oddalam się zanadto tak niosąc siebie w wierny wszechświat; stąpam z miękkością bosych stóp po kasztanowcach i dolinach, w powłoce maja, pośród pól.

Pragnąłbym „opukać konar rogowym nożem, aż w soku spływającym z gałęzi osunie się kora, stając się wydrążonym fletem” (G. Benn). Czy noszę pieśni, czy je rodzę? Czy trwam swobodnie, nieskrwawiony pod bladym żaglem bezbrzeżności, czy też w bezkształcie, niespełniony leżę czyhając na mój Los?

Czuję wzmożony zawrót głowy i uświadamiam sobie, iż trwam tak posyłając spojrzenie ponad rzeczy zamiast żyć „z punktami ciężkości na południkach między refraktorem a barometrem” (G. Benn). Sparaliżowany niemożliwymi do wyrażenia tęsknotami za azymutem, logicznością, za złotym środkiem, co ogarnia – ja rozszarpany, niespokojny, stojący w cieniu samej ziemi.

Salvadore Dali: Geopolityczne dziecko

Salvadore Dali: Geopolityczne dziecko

Łkam tak niszczejąc pod materią życia, rozkapryszony, zniewolony, poszukujący zależności, porywany przez ustawicznie wędrujące wody, ciemne, głębokie i fiołkowe, przyprawiające o wieczny dreszcz, o groźny sen, w którym zatapiam się dozgonnie, nie zostawiając nawet wiru.

Negatywnie skończony, potwierdzony jedynie jako punkt przecięcia” (G. Benn), pełznę przez wiosnę, przez jej ścieg i stwarzam sobie wzdłuż rabatek samego siebie, własny kształt. I wciąż opieram się z wysiłkiem o brzuch posągu marmurowy, o toń rozbitą odłamkami, nad którą nie ustaje halny.

***

Salvadore Dali: Kobieta z głową róży

Salvadore Dali: Kobieta z głową róży

Osiągnąłem z upływem czasu wiek ponad czterdziestu lat i „ogólne wrażenie, jakie sprawiam, nie budzi szczególnych doznań” (G. Benn). Wiek ów bezwzględnie żąda pytań o to i owo, wartość dni. Wciąż narzuca się mym oczom nagła potrzeba docieczenia własnego biegu przeznaczenia. Czy się wypełnia w tej powłoce pod parasolem na wietrzyku, czy w samych nerwach, ich przemianach, które martwieją w śniegu zimy?

Nieusatysfakcjonowany niejednoznacznością odpowiedzi rozpromieniam się sam nad sobą i staję się niewysłowioną tęczą w zieloności. Znam ją na wylot: czystą, pierwotną i prymitywną, wcale niesłabą, pulsującą. Znam ją i pragnę, lecz żądam więcej – żądzą ryzyka, świadomości, egzystowania bez emocji, bez złych skłonności, dziedziczenia. Żądam miłości.

Przesuwam się przez płomieniście wybujały ogród, trącając lekko krzewy o liściach mięsistych wachlarzy, i ocieram się o jego jestestwo, o całe to kwitnienie, bogactwo ziemi zwartej w przejrzystą stągiew, wydanej na moją pastwę. Forsycja i niebo dobywają miękko z mych oczu żółtość złocistych magnolii przed którymi milknie spojrzenie, które urastają w wilgotny szturm wdzierający się zewsząd do moich uszu, ramion, nozdrzy.

Salvadore Dali, ---

Salvadore Dali, —

Ziemia dosiada nieba; na jej obrzeżach chłonę światło dobywające wietrzny błękit, który przeciera się w obłok. Rozchylam usta smakując wieczność. Co się dotychczas wydarzyło? Czym była droga do Istnienia? Planszą, pozorem, złudną grą, co uleciała w bliskość maja, muszlę moreli, noc Walpurgii.

Głębiej wtuliłem szczupły kark w ziele pachnące anemonem; spowity w światłość, oddalony, leżę tam „ledwie kretowisko, kruche, a w nim grzebiące zwierzę” (G. Benn).

Tak, to jest życie, i pójdę jego korytarzem, a moje kroki będą dźwięczeć czystym echem. Czyż bowiem nie jest zawsze tak, że krok rozbrzmiewa stanowczością? Tak, to jest życie, to przechodzenie mimo woli.

***

Salvadore Dali, ---

Salvadore Dali, —

Po odprawieniu obowiązków służbowych, zapragnąłem w sposób celowy wykorzystać czas, który się stawał w moich oczach; rozpatrywałem „sens tego czasu, co do państwa i osoby” (G. Benn). Wciągnąłem w płuca górskie powietrze i wypinałem chudą pierś, usiłując oddać się jakiejś ochoczej zdrowotności, co towarzyszy wędrowcowi, i pojmowałem jedność ducha, który mię przyzwał i postawił, i parcelował moje życie.

Salvadore Dali, ---

Salvadore Dali, —

Stałem w czterech ścianach tego urzędu, mającego na myśli obronę sprawy mieszczańskiej, narodowej, i przyglądałem się swym nieustannym wysiłkom dążącym do wytępienia zła – ja, spotworniały i ponury, postępujący demonicznie. Czyż istnieje mędrzec, który traktuje siebie bardziej poważnie, z większym rozpłomienieniem staje naprzeciw swego Boga? Czy również na innym czole odciska się trwalsza kategoryczność, struktura aktu nad przepaścią, ewentualność potępienia?

Usiłuję zagłuszyć niezrozumiały pogłos wnętrza, przyjąć, co rzuca się wprost w oczy, dotknąć rzeczowo sprawy. I stwierdzam, że moje myśli nie pragną lic przed mym wzrokiem, lecz wzbogacenia, marzeń sennych.

Spoczywam na mej łące: przejrzysty, zwiewny, nienaganny, mniej poruszony niźli kamień, bardziej skupiony od szaleńca, w zwartym zaokrąglonym bloku, osobny.

Salvadore Dali: Trwałość pamięci

Salvadore Dali: Trwałość pamięci

L’isola desolata – tu formułuję mdłe pojęcia, badam je szklanym spojrzeniem, przyciskam do soku złych ust. Niezmieniające się warunki kreują coś na kształt spełnienia, idee rozpadają się w proch, oddzielone szczytami gór. A ja wędruję pośród tego, na wskroś nieprzebranego nieba fal i słony posmak na mych wargach, poszum gołębi, zapach dnia. Zwracam je lekko czasowości, i czuję pokój, bezmiar, świat.

© Andrzej Osiński

Published in: on 14 lipca 2012 at 9:07  Dodaj komentarz  
Tags: ,

The URI to TrackBack this entry is: https://andrzejosinski.wordpress.com/2012/07/14/gottfried-benn-zagadkowosc-brzasku/trackback/