Renée Fleming celebruje Straussa

Renée Fleming (okładka płyty)

Renée Fleming (okładka płyty)

Cztery ostatnie pieśni orkiestrowe Ryszarda Straussa – traktat o tycjanowskiej maestrii, klasycystycznym modusie i światłocieniowej retoryce ewokującej tajemne płótna florenckich manierystów; symptom nieposkromionej weny niepokornego mędrca o jasnych myślach i podniosłym czole, którego majestatyczną drogę harmonijny los usłał był wonnymi różami; przejmujące świadectwo człowieczego zmierzchu dogasającego w bezkresie wszechmocnej natury; intymna konfesja starca kontemplującego bieg cywilizacji i dotykającego spraw ostatecznych.

Nie potrafię przywołać chwili, kiedy uwodzicielski opus rozlewający się kantyleną uprzędzioną w bieli i złocie; o kolorycie rzewnym, kojącym i wysublimowanym, spowijającym melancholijne strofy muślinową bryzą majowej aury, urzekł i owładnął był do głębi moje błądzące istnienie. Dość wyjawić, iż w testamencie autora Heleny egipskiej znajduję transparentną spowiedź dziecięcia wieku, tren na odejście świata wartości skruszonych butnie wojenną barbarią, przedsmak misterium magnum drżącego wzniosłym przeczuciem Boga; rezonans nietzscheańskiej Prajedni, skąd wyłaniają się nasze jaźnie i dokąd zmierzamy udręczeni ciężarem bytowania.

William Morris: Ginewra

William Morris: Ginewra

Pogrążenie się w tym wyszukanym i sugestywnym wyznaniu piewcy Kawalera srebrnej róży, stanowi muzyczną komunię tożsamą z transcendentnym doświadczeniem religijnym, opatrującym ciało ukojeniem i odprężeniem. W jej niepojętym procesie odsłania się niepisana w słowach radość, tudzież metafizyczny dreszcz o proweniencji ponadzmysłowej i pozamaterialnej, a „dusza, upojona tą chwilą szczęśliwą, / Czarodziejskich uroków złoty wątek plecie. / Czuje się ptakiem, kwiatem, światłem, wodą żywą, / Chwyta z niebem ją niegdyś łączące ogniwo / I do Boga w milczeniu powraca jak dziecię” (Leconte de Lisle).

Ujęty idealizowaną, anhelliczną i krystalicznie przejrzystą frazą Schwarzkopf; wykwintną, dyskretną i wyrafinowaną esencjonalnie transmisją Janowitz; enfin świetlistą kreacją Jessye Norman, emitowaną omalże z wyżyn niebiańskiego skłonu, rozpłomienioną czarem przepychu i apollińskim splendorem; przyjąłem zrazu ekscytującą, instynktowną i oszałamiającą czucie relację Fleming z abominacją, nakazującą wyzwolenie się z jej okowów. Wagnerowska chromatyka spowijająca ściskające gardło wyznania w mroczną sieć melancholii, zagęszczającej się w nie znajdującej ujścia bolesności, to rozluźniającej swą misterną strukturę w jedwabną srebrzystość babiego lata, ekstatyczny i fosforyzujący ton ekspiacji wznoszącej się wszechpotężną rzeką, hipnotyzującą spowite imaginacją zmysły – urok ten zdawał się ciemiężyć mnie bezustannie, pochłaniając i więżąc w oparach turbującego znużenia.

Edward Burne-Jones: Lament

Edward Burne-Jones: Lament

Tak działało przyzwyczajenie zarządzające dezercję w krainy już zapoznane a bezpieczne; eteryczne raje, których somnambulicznych szczytów przeszywająca chimerycznym dygotem Renée, sięgnąć – jak pojmowałem – nie mogła. Raz zainfekowany jej morfinicznym piętnem, nie byłem atoli władny wyrzec się jej bezpowrotnie; nagląca z otchłani wszechbytu, porywająca gargantuiczną falą nie znoszącą indyferencji ni protestu, skrząca połyskiem perlistego luksusu, pociągnęła mnie kreacja złotolicej heroiny w osamotnioną dolinę Piękna, otuloną skalistymi ściany a nie uszczuploną ludzkim duktem; w rajskie rewiry majone zielem i roszone diamentową rosą, topione w błękitach szemrzących wód; w roziskrzone kobierce powstrzymane pomroczem ciemnych gajów.

W ich szmaragdowym cieniu brzmią solenne frazy orkiestry tężejącej w doczesnej przestrzeni; w tkliwym unisono przyrody burzą się radość, troska i pragnienia, wabi słodka miłość, tęskna a niezaspokojona, trelują niesforne skowronki, kpiące z nicości nieodgadnionego zmroku, szepcą powietrzne echa niknące pod wibrującą a nieodgadnioną taflą dźwięku. „I tylko punkt świetlisty drga pośród błękitu”; dolina „w sen zapada w nieruchomym mroku; / A gdy kamień zwietrzały odpada od szczytu, / Echa nawet nie budzi odgłosem podskoków” (Leconte de Lisle).

Edward Burne-Jones: Ogród Hesperyd

Edward Burne-Jones: Ogród Hesperyd

Kipiące życiem ekscerpcje z Ariadny na Naksos, Heleny egipskiej i obszernego rostrum pieśni, dopełniające ów brzemienny program, jawią się nieznaczące i bezpłodne wobec tak balsamicznego drżenia, i przyznam szczerze, iż niemal ich nie słuchałem, dotknięty żywo straussowskim postludium skąpanym w blasku upojnej Semele. Rozpromieniony pojednaniem wieńczącym Zmierzch, spowity w srebrzyste zasłony ciszy i uśmierzony w posępnym strapieniu, spoglądam w bezbrzeżną otchłań nieba przysłoniętą spienionym bałwanem i „uśmiecham się ze zdumieniem, zmęczony” (Hesse). „

Powoli zamykam duże, znużone oczy swe”, rojąc, iż kiedy nawiedzi mnie Anioł Śmierci, złowrogi Los zechce opatrzyć go w dumne fizys i alabastrowe lico nieziemskiej Renée… „A dusza niestrudzona, / Uniesie się na nie spętanych skrzydłach, / Tak, by w czarownym kręgu nocy / Istnieć głęboko i tysiąckrotnie” (Hesse).

© Andrzej Osiński

Published in: on 12 listopada 2011 at 10:29  Dodaj komentarz  

The URI to TrackBack this entry is: https://andrzejosinski.wordpress.com/2011/11/12/renee-fleming/trackback/