„Sztuka nie liczy na przeciętność, której niczego nie może zalecić, której wcale nie zna, która dla niej nie istnieje; sztuka obdarza skrzydłami, a nie szczudłami” – proklamował Wiktor Hugo na kartach rewolucyjnej przedmowy do „Cromwella” (1827) – „Wiersz może stanowić jedną z najpotężniejszych zapór przeciwko zalewowi pospolitości, która tak jak demokracja wciąż wnika nagminnie do umysłów”. Awangardowa i profetyczna postawa piewcy „Nędzników” nie tolerowała zaskorupiałych reguł ani wzorów, krom kardynalnych pryncypiów Natury – transcendentnych wobec ludzkiego kunsztu – tudzież partykularnych praw twórczości, „które stosownie do danej kompozycji wynikają z uwarunkowań właściwych dla danego tematu”; kpiła podobnież z idei przystrojenia zrewoltowanych wersów banalną i bezceremonialną szatą dźwiękową. „Nie rzucajcie muzyki na moje wersy!” – miał jakoby oznajmić podczas jednej z gargantuicznych operowych projekcji, jakich szczerze nie znosił.
Admirator Beethovena, w którym słusznie postrzegał inkarnację romantycznego niemieckiego ducha, przyjaciel rozwichrzonego Liszta i cicerone zadziornej plejady, Hugo nie opatrywał kondemnatą wszystkich wytworów Melpomeny, acz te z jej aspektów, które znajdował przejmująco trywialne. W galijskich buduarach brzęczących trylem naiwnych romansów, nie rozkwitały talenty pokroju Schuberta czy Schumanna, które godne byłyby umaić apokaliptyczne antytezy i retoryczne ekstrawagancje posągowego barda.
Z kolei impresyjna „mélodie” antycypowana przez Berlioza i święcąca istotne triumfy w ostatniej tercji stulecia, skoncentrowała zrazu swoją uwagę nie na chmurnym patriarsze epatującym wizją zdeformowaną i emfatyczną, nie nawet na ironicznym Baudelairze kontemplującym somnambuliczne raje, lecz na dyskretnych niuansach Verlaine’a – ulokowanych niejako w opozycji do cyklopowej imaginacji autora „Katedry Marii Panny w Paryżu”. Zaiste, intymnej „mélodie” nie po drodze z patetycznym rostrum tego tetrarchy, kreślącym feerie sugestywnych katastrof, wiodącym zmagania śród oszalałych fal Wszechbytu, zirytowanym chorobą wieku. Ów Schillerowski w treści rezonans korelował za to wyśmienicie z imponującym przestworem sal koncertowych, co rychło potwierdził Liszt ilustrujący „Ce qu’on entend sur la montagne”. (więcej…)